Zorka pięć i kilka zdjęć…

Czyli aparaty z tamtych lat – część 4

Tak jak i w poprzednich częściach, nie zamierzam odtwarzać bogatej historii radzieckich aparatów dalmierzowych, ani pokazywać listy wszystkich modeli, bo po pierwsze, nie to jest celem niniejszej serii, a po drugie, z pewnością nie wiem na ten temat wszystkiego i nie ustrzegłbym się od wielu błędów. Można by w tym celu przestudiować dostępne źródła, jak choćby obszerną pracę „1000 aparatów ze Związku Radzieckiego”, ale po co? Jeśli kogoś to interesuje, np w celach kolekcjonerskich, sam sięgnie po odpowiednie publikacje. Ja skupię się przede wszystkim na tych aparatach, które sam miałem i na wrażeniach z ich użytkowania. To (mam nadzieję) pomoże Wam zadecydować, czy chcecie przygodę z fotografią na filmie rozpocząć właśnie od nich…

Pierwszym z nich, nie będzie jednak tytułowa „Zorka pięć”, ale Fed. Nawiasem mówiąc też numer piąty. Był to bowiem w ogóle pierwszy aparat, którym zacząłem robić zdjęcia. A działo się to w okolicach 1992-1993 roku.

Był dokładnie taki, jak na powyższej fotografii. Ze znakiem olimpiady w Moskwie z 1980 roku, co było traktowane jako zaleta, bo jak gminna wieść niosła, urządzenia z logo owej olimpiady miały być podobno wyprodukowane z większą starannością, niż zwykle. Nie wiem, czy to tylko plotka, czy było w tym ziarno prawdy, ale co mogę stwierdzić z całą pewnością, był to egzemplarz rzeczywiście dobry. Miał bardzo ostry obiektyw (ten z soczewkami ze szkła lantanowego) i dość wysoką kulturę pracy. Przez co mam na myśli, że działał cicho, precyzyjnie i bez żadnych zacięć, a migawka trzymała czasy, jak należy. Miało się wrażenie, że to nie sprzęt imienia Feliksa Edmundowicza, a jakaś Leica…

zdjęcie z mojego Feda 5B

Nieco później, zacząłem naprawiać sprzęt foto i takie Fedy, czy Zorki, nie stanowiły już dla mnie nowości, a poza tym ludzie zafascynowani aparatami kompaktowymi, zaczęli się masowo pozbywać sprzętu zdiełanego w CCCP. W krótkim czasie miałem chyba większość wersji każdego z nich. Zanim jednak to się stało, dostałem od kogoś w prezencie ten aparat…

To Kiev 4, kopia niemieckiego Contaxa III. Zaraz po wojnie, Sowieci wywieźli z Jeny i z Drezna całe wyposażenie, materiały, a nawet inżynierów, którzy pracowali w fabrykach Zeissa i umieścili je w zakładzie o wdzięcznej nazwie – Казенне підприємство спеціального приладобудування «Арсенал» Ponieważ było to w Kijowie, więc produkty, które odtąd schodziły z taśm, zaopatrzone w inskrypcję „сделано в CCCP”, również nazywały się „Kijew”. Fabryka produkowała też średnioformatowe Saluty, Arsaty, no i oczywiście broń.

To był aparat bardzo wysokiej klasy, znacznie lepszy i droższy od Feda czy Zorki. W Polsce kosztował równowartość trzech Fedów 5W, dlatego też mojemu kuzynowi rodzice kupili właśnie Feda. W zasadzie nie różnił się jakoś bardzo, diabeł tkwił jak zwykle w szczegółach. Kiev miał dalmierz o dłuższej „bazie” (odległości okienek od siebie), a więc bardziej precyzyjny i o większej, prostokątnej plamce. Ustawianie ostrości było przez to wygodniejsze. W tym celu można było kręcić obiektywem, lub używając tylko palca wskazującego, małym kółkiem zębatym, na górze korpusu. Było to możliwe, ponieważ obracał się tu cały obiektyw tkwiący w bagnecie, będącym integralną częścią aparatu. Niektóre obiektywy miały jednak własny wysuwany tubus i wtedy mocowało się je na podwójnym bagnecie. Wewnetrzny obracał tubusem, a zewnętrzny trzymał część nieruchomą. Przez chwilę miałem „długiego” Jupitera 11 (135mm) i szerokiego Jupitera 12 (35mm). Obydwa, jak i standard (Jupiter 8M, 50mm) były piekielnie ostre. Niestety nie pokażę Wam żadnych przykładów, bo po prostu nie jestem pewien, które zdjęcia robiłem właśnie nimi, ale możecie mi wierzyć na słowo.

Ponadto, by używać tych obiektywów, należało mieć dodatkowy celownik lunetkowy, a ja go nie miałem. W rezultacie, na zdjęciu nie zawsze znajdowało się to, czego się spodziewałem.

Kolejna różnica, to sama migawka, która w Fedzie była płócienna, o przebiegu poziomym, z najkrótszym czasem 1/500 sek, a w Kievie metalowa, o przebiegu pionowym, z najkrótszym czasem 1/1250 sek. Wydawałoby się, że lepsza, ale… Nie była to migawka taka, jaką znamy chociażby z Praktici. Tam nie było metalowych lamelek, tylko… Roletki o konstrukcji podobnej do rolet antywłamaniowych. Była to szalenie skomplikowana i zawodna konstrukcja, która w precyzyjnie wykonanym Contaxie może się i sprawdzała, ale tu… Wystarczył mały błąd i po migawce. Dlatego też nie zostawiłem sobie tego aparatu, sprzedałem go, póki jeszcze działał. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie aparat musi być przede wszystkim niezawodny. Świadomość, że w każdej chwili może się popsuć, jest bardzo stresująca, zwłaszcza gdy się jedzie na wakacje i jest to jedyny aparat, jaki się bierze ze sobą.

Podsumowując, może i Kiev „był” aparatem wysokiej klasy, droższym i o większych możliwościach, ale ja wolałem Feda. Wyobraźcie sobie danie, w drogiej restauracji, które wygląda jak jeden z modułów kosmicznej stacji orbitalnej i właściwie nie wiadomo jak się do niego zabrać. Owszem, przyrządzono go ze składników najlepszej jakości i z pewnością jest smaczne, ale… Gdy jesteście głodni, znacznie lepiej pożywicie się pieczoną kiełbaską, pajdą swojskiecho chleba posmarowanego smalcem i kuflem ciemnego piwa. Taki był właśnie Fed. Prosty, niezawodny i w żadnym wypadku nie stwarzający wrażenia, że trzeba się z nim obchodzić jak z kryształowym kieliszkiem. No i miał dźwignię szybkiego naciągu, a w Kievie musieliście kręcić kółkiem.

Jeśli jednak mamy przyznać w tej konkurencji złoto, to należy się ono bezdyskusyjnie innemu aparatowi. Jest to…

Leningrad

Bardzo obszerny i ciekawy materiał na temat tego aparatu, możecie obejrzeć na Youtube, na kanale Zabytki Techniki. Nie będę więc rozpisywał się na temat szczegółów budowy i historii, bo pan Łukasz zrobił to naprawdę rewelacyjnie. Ja mogę tylko dodać od siebie, że mając możliwość używania tego monstrum (tak, w porównaniu z Fedem, czy Zorką, to dość spory sprzęt), przez parę tygodni, wyrobiłem sobie na jego temat zdanie. I gdybym miał wybrać „wiernego towarzysza” codziennych fotograficznych eskapad, to z całą pewnością zdecydowałbym się na… Feda. Dlaczego?

Powody są zasadniczo trzy. Pierwszy, to konieczność używania specjalnej kasetki na film, która umożliwiała bezoporowe wysuwanie filmu, podczas automatycznego naciągania. Bo Leningrad miał naciąg automatyczny, realizowany za pomocą sprężyny. Naciągało się ją, jak nie przymierzając w budziku i robiło zdjęcia z prędkością do 3 klatek na sekundę. Jedno naciągnięcie sprężyny wystarczało na około tuzin klatek. Mówię „około”, ponieważ jest to najczęściej używana przez radzieckich konstruktorów jednostka. Uaz palił około 20 litrów na setkę, a Wołga wyciągała około 120 km/h. Leningrad robił około 12 klatek na sekundę. Ci, którzy próbowali mu podnieść fabryczne osiągi, przez mocniejsze nakręcenie sprężyny, przekonywali się szybko, że znane przysłowie „gniotsa nie łamiotsa”, jest prawdziwe tylko w przypadku takich produktów, jak T-34, lub Staliniec. W tym delikatnym, bądź co bądź, urządzeniu, jednak się nie sprawdzało…

Druga rzecz, to dalmierz, który miał strasznie skomplikowaną konstrukcję i niestety, w starszych egzemplarzach bywa uszkodzony (mówi o tym pan Łukasz). A naprawa sprowadza się właściwie do konieczności znalezienia drugiego takiego samego aparatu, jako „dawcy”. A co, jeśli kupimy drugi i okaże się, że też ma rozwalony dalmierz?

Trzecia rzecz, to bardzo irytujący problem, a mianowicie etykietka „kultowego sprzętu”, która sprawia, że ceny urastają do jakichś absurdalnych rozmiarów. Zwłaszcza teraz, gdy połowa Ukrainy, licząc na naszą naiwność i gorący altruizm, wystawia na aukcjach te postsowieckie złomy za ceny wołające o pomstę do nieba. Otóż Leningrad taką etykietkę posiada. Przeciętna cena na eBayu (nie ma tych aparatów zbyt wiele) oscyluje w okolicach $150 – $300, a jakiś obłąkaniec (z Ukrainy oczywiście) życzy sobie za ten sprzęt prawie $500 (z wysyłką, już nie prawie, a ponad)…

Kolejnym dalmierzem, którego używałem przez jakiś czas, była

Zorka

No właśnie, nie pięć, ale dwa. Dokładnie 2s.

Mam ją do tej pory, jest to dokładnie ta ze zdjęcia, ale gdzieś mi się zawieruszyła szpulka odbiorcza do filmu. A szpulki takie, sprzedają cwaniaki z Ukrainy, po stówce. Nie opłaca się. Zmajstruję sobie jakąś sam. A warto, bo Zorka to świetny aparat. Mały, cichy, dyskretny. Zorki były robione przeważnie na eksport, więc były budowane nieco staranniej od innych radzieckich dalmierzy. Największą popularnością cieszył się model 4, którego sprzedano pomiędzy 1960, a 1980 rokiem, ponad dwa miliony sztuk.

Oczywiście najbardziej znany w Polsce jest Nr 5, a to za sprawą filmu „Rejs”, gdzie Sidorowski, grany przez Jana Himilsbaha, oświadcza, że pewnego dnia „wziął Zorkę pięć i zrobił nią kilka zdjęć”. Akurat „pięć” się rymuje ze „zdjęć” i… To by było na tyle, jeśli chodzi o zalety nowszego modelu tego aparatu. Nie wyróżniał się on niczym szczególnym, poza dźwignią szybkiego naciągu, spustem usadowionym w dziwnym trochę miejscu (jak dla mnie) i posiadaniem dwóch gniazd synchronizacji lampy. Urodą w każdym razie nie grzeszył…

Co można jeszcze powiedzieć na temat radzieckich dalmierzy… Właściwie niewiele. Jedno jest pewne. Jest to zupełnie inna bajka, w porównaniu do lustrzanek. W podręcznikach fotograficznych możemy przeczytać, że „Do nauki najlepszy jest aparat z matówką, na której możemy zobaczyć wyraźnie, jak będzie wyglądało nasze zdjęcie. Z podglądem głębi ostrości włącznie. Aparaty celownikowe są przeznaczone dla fotografów bardziej doświadczonych, którzy wiedzą, czego chcą i dla których ograniczenia wynikające z braku matówki, nie stanowią żadnego problemu”.

Zazwyczaj wymienia się jeszcze problem paralaksy (niezgodności tego, co „widzi” wizjer i tego co widzi obiektyw, wynikającej z odsunięcia osi optycznych celownika i obiektywu), ale ja uważam to za nieco naciągane. No bo ta „wada” ujawnia się tylko przy fotografowaniu z bliska, a poza tym, i tak to co widzimy w celowniku, jest raczej „umowne”. O precyzyjnym kadrowaniu nie ma tu mowy, bo to da się zrobić tylko w aparacie z matówką. Ja lubię fotografować „dalmierzami”, ale od takiego aparatu właśnie zaczynałem. Można więc powiedzieć, że nauczyłem się robić zdjęcia dalmierzem. Dlatego mam do nich nieco inne podejście. Pmiętajcie, że zasadnicza różnica pomiędzy aparatem na film, a cyfrówką, jest taka, że w cyfrówce od razu widzicie, jak wygląda zdjęcie. Na ekranie, który jest niewiele mniejszy od podstawowego formatu odbitek, jakie kiedyś wywoływaliśmy. W aparacie z filmem, nie zobaczycie zdjęcia wcześniej, niż nie dostaniecie go na papierze. Możecie polegać tylko na tym, co ujrzycie na matówce. W aparacie dalmierzowym, nie macie nawet tego. Wszystko jest czystą loterią. Ale czyż nie jest to ekscytujące?

Chcecie zacząć od dobrego aparatu dalmierzowego? Kupcie sobie Feda 5, albo Zorkę 4. Będziecie zadowoleni. Te aparaty dostarczą Wam nie mniejszych wrażeń, niż najlepsza i najbardziej klasyczna Leica. A jeśli jakimś cudem nie przypadną Wam do gustu, możecie je sobie postawić na półce, w charakterze dekoracji. I w tej roli, również spiszą się doskonale, bo są po prostu piękne…