Szlak Pięciu Jezior (Alpy Glarneńskie, Szwajcaria) - idealny jednodniowy trekking istnieje! - Odkryjemy Góry Nieznane

Chociaż w założeniu jestem człowiekiem planującym, zorganizowanym i cieszącym się, jeżeli ustalone plany wypalają, to zdarza mi się także bywać spontanicznym. A jeśli spontanicznie obrane górskie plany okazują się strzałem w dziesiątkę, ba, okazują się być jednymi z ciekawszych trekkingów w życiu, poziom ekscytacji rośnie do takiego poziomu, że aż chce się tymi wrażeniami dzielić z innymi. Na przykład opowiadając o tym na blogu ;). Dobrą macie intuicję – Szlak Pięciu Jezior w okolicy szczytu Pizol to nie był dawno zaplanowany i długo wyczekiwany trip – jednak jego przejście będę wspominał przez długie lata. Zapraszam na wspólną wycieczkę do wschodniej części przecudownych Alp Glarneńskich.

Jezioro Schottensee (2355 m. n.p.m.)

W okolicy, gdzie graniczą ze sobą Liechtenstein oraz szwajcarskie kantony Gryzonia i Sankt Gallen znalazłem się z kilku powodów, m.in żeby wejść na najwyższy szczyt Liechtensteinu (w ramach projektu Korony Gór Europy), jednak z przyczyn logistycznych postanowiłem zrezygnować z ataku na Grauspitz (2599 m.). Prognozy pogody, podpowiadające wymarzoną, bezdeszczową pogodę na kolejny dzień zachęciły mnie jednak do znalezienia na szybko nowego celu trekkingowego. W pewnym momencie natrafiłem na informację o szczycie Pizol i Szlaku Pięciu Jezior poprowadzonym w jego okolicy, i zobaczywszy kilka zdjęć wiedziałem, że to szlak skrojony pod moje ówczesne potrzeby: jednodniowy, technicznie średniozaawansowany, a co najważniejsze – z zapierającymi dech w piersiach widokami. Coś zaiskrzyło i podświadomie wiedziałem już, że nie muszę dłużej szukać.

Jak to bywa w Alpach, a szczególnie w Szwajcarii trasy trekkingów można rozplanować na wiele sposobów, co wynika z bardzo bogatej infrastruktury kolejkowo-wyciągowej. W przypadku opisywanego szlaku zrezygnowałem z bardzo długich i męczących podejść, które nie wniosłyby wiele pod względem widokowym, i postanowiłem skorzystać z opcji dotarcia na start właściwego szlaku za pomocą kolejki gondolowej (a w sumie nawet trzech!), docierając z miejscowości Vilters-Wangs (554 m.) aż do schroniska Pizolhütte (2222 m.) – przyznacie, że spore przewyższenie! Taka przyjemność we dwie strony kosztowała mnie aż 46 CHF, ale dzięki niej zaoszczędziłem sporo czasu a co nawet ważniejsze: energii.

Od czego by tu zacząć opis szlaku? Może od tego, że popełniłem błąd i na Szlaku Pięciu Jezior z bliska widziałem tylko 4? 😂 Nawet najlepsi popełniają błędy ;). Po wydostaniu się z ostatniej kolejki gondolowej, przy schronisku Pizolhütte intuicyjnie skierowałem swoje kroki na prawo, tam gdzie wiódł szlak. Jednak pod koniec trekkingu, gdy zaczynałem się orientować, że liczba zobaczonych jezior trochę mi się nie zgadza, sprawdziłem na mapie i dotarło do mnie, że w przy schronisku Pizol powinienem na samym początku trekku skręcić w lewo! Po 10-15 minutach natrafia się wtedy na pierwsze jezioro Wangersee (2206 m.) – a następnie tym samym szlakiem trzeba wrócić pod schronisko, gdzie rozpoczyna się podejście pod jezioro numer dwa i już właściwy szlak. Z jednej strony jest to trochę nieintuicyjne poprowadzenie szlaku (czytałem później w internecie, że nie tylko ja popełniłem taki błąd podczas wędrówki), z drugiej gdybym lepiej się przygotował, nie zaliczyłbym takiej wpadki. Jednak nie ma tego złego – na zdjęciach, które zrobiłem później, można dojrzeć pominięte, pierwsze jezioro, i to w całkiem niezłym, górskim towarzystwie. Zobaczcie poniżej.

Jezioro nr 1 – Wangersee (2206 m.)

Zapomnijmy o potknięciu i skupmy się na reszcie jezior. Ze schroniska dość nużącą, aczkolwiek z każdą minutą coraz bardziej widokową trasą kierujemy się w stronę przełęczy Wildseeluggen (2492-2495 m.). Otwierają się widoki w kierunku wschodnim i południowo-wschodnim, ze szczytami Alp austriackich i tych szwajcarskich z Gryzonii. W trakcie tego etapu zyskujemy ok. 300 metrów przewyższenia (głównie pod koniec, zakosami) i z ciekawszych rzeczy mijamy teren wspinaczkowy (Pizol Climbing Garden) utworzony na przepięknej, pionowej skale, z poprowadzonymi trasami o różnej skali trudności. Około 50 minut później docieramy już do wspomnianej przełęczy, gdzie możemy podziwiać jedną z dwóch głównych atrakcji całego trekkingu – jezioro Wildsee (2438 m.).

Szlak jest tak poprowadzony, że choć naturalnie nie wiemy co jest po drugiej stronie przełęczy, z każdym krokiem napięcie rośnie, wyczuwamy, że zaraz czeka nas niesamowity widok. I mamy rację. Zjawiskowe jezioro Wildsee położone jest kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku i otoczone postrzępioną granią dumnych, wysokich dwutysięczników z najwyższym, słynnym szczytem Pizol (2844 m.), na który prowadzi również szlak turystyczny, choć już bardziej wymagający technicznie. Pod szczytem Pizol, znajdują się resztki lodowca o tej samej nazwie, który jest dobrym przykładem negatywnego wpływu zmian klimatycznych na alpejskie lodowce. Dzisiejszy lodowiec Pizol to tylko wspomnienie po niegdysiejszej chwale, kilka lat temu grupa Szwajcarów ubrana na czarno przeprowadziła mu nawet ceremonię pogrzebową. Na te resztki lodowca mało kto zwraca uwagę, bo Wildsee nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Zaskakuje wręcz księżycowy krajobraz, wjechanie kolejką gondolową na sporą wysokość powoduje, że zapominam, że jestem prawie na wysokości naszych polskich Rysów, gdzie flora jest już szczątkowa. Zadziwia również jego barwa – gdybym znalazł się w tym miejscu w kwietniu lub październiku, podejrzewałbym, że jezioro jest skute lodem. Chciałoby się podejść pod brzeg, żeby zobaczyć tę barwę z bliska, szlak jednak nie schodzi w stronę powierzchni, tylko kieruje nas dalej, w stronę jeziora nr 3. Odcinek pomiędzy jeziorami jest krótki: drogowskazy podpowiadają 20 minut, natomiast już kilka minut spaceru daje szansę na kolejny olśniewający kadr – Jezioro Schottensee (2355 m.) z góry.

Jezioro nr 3 – Schottensee (2355 m.)

Jeżeli Wildsee mnie zachwyciło, to po zobaczeniu Schottensee zbierałem szczękę ze szlaku kilka długich minut. Nie będę oryginalny w swojej opinii, ale uważam to jezioro za najładniejsze z całej piątki. Nawet nie chodzi o barwę, sprawiającą, jakoby jezioro unosiło się w powietrzu, nie dotykając jego brzegów, ale także o nowo otwarte widoki na północ i północny zachód z morzem alpejskich szczytów, współtworzących z jeziorem idealny kadr. Po horyzont wszędzie góry – zastanawiam się, co mógłbym tu zobaczyć z jeszcze lepszą widocznością i przejrzystością powietrza. W odróżnieniu od poprzedniego jeziora, szlak przebiega tutaj brzegiem, pozwalając na bardzo bliski kontakt. Większość turystów spędza przy nim najwięcej czasu, piknikując, odpoczywając i po prostu ciesząc się niezwykłymi – nawet jak na Szwajcarię – widokami. Jeżeli chodzi o przebytą odległość, to 2/5 trasy za mną, przede mną natomiast kolejne żmudne podejście, podczas którego zdobywa się najwyższy punkt całego trekkingu (2505-7 m.), przebiegający przez bardzo widokową grań Schwarzplangg. Widać z niej na przykład jezioro nr 4 – Schwarzsee (2372 m.).

Jezioro nr 4 – Schwarzsee (2372 m.)

Po raz kolejny w trakcie całego trekkingu zmieniają się kadry. Schwarzsee położone już jest niżej niż Wildsee, krajobraz księżycowy znika, zbocza są łagodniejsze, pokryte roślinnością, brak tutaj rumowisk skalnych opadających prosto do tafli jeziora. Widoki znad samego jeziora chyba najsłabsze z całej piątki, bo i ono samo położone jest w niecce, z trzech stron ograniczonej zboczami. Barwa tutaj także się zmienia – w zależności od kąta padania światła morska, ciemnozielona lub szmaragdowa. Schwarzsee chyba najbardziej przypominało mi /nasze/ tatrzańskie jeziora, chociażby te z Doliny Pięciu Stawów Polskich.

Zostawiając Schwarzsee za sobą, przede mną jeszcze ponad 4 km drogi i ostatnie jezioro. Początkowo zdobywam prawie 100 metrów wysokości docierając do ciekawego miejsca (ok. 2454 m.; w okolicy szczytu Rossstal), z dużą liczbą kamiennych kopców na tle wyłaniających się nowych widoków na wschód i północny wschód. Później już właściwie tylko tracimy wysokość (przeszło 600 metrów), poruszając się jednak cały czas w widokowym terenie. W pewnym momencie dochodzimy do miejsca, z którego wyłania się świetna panorama na ostatnie z pięciu jezior na tle doliny z wijącym się Renem i Liechtensteinem na drugim jego brzegu.

Baschalvasee nie robi na mnie już większego wrażenia, obserwuję z zaciekawieniem jedynie jego ciemny odcień tafli. Wcześniejsze jeziora były położone w bardziej spektakularnej scenerii, to już nie wydaje się być wyjątkowe, w wielu górach można znaleźć podobnie wyglądające zbiorniki. Brak zachwytu potęgowany jest przez uczucie zmęczenia oraz świadomość, że jeszcze kawałek do przejścia a już żadnego jeziora (czyt. atrakcji) przede mną. Szybko jednak zapominam o troskach i sprawnie docieram do stacji kolejki gondolowej, nie chcąc przegapić ostatniego zjazdu – kolejka i to w wysokim sezonie działa tylko do 16:30 (sic!).

Mógłbym dużo napisać o tym, jak wspaniałe są w Szwajcarii udogodnienia infrastrukturalne, czy o tym jakie Alpy są piękne. Wydaje mi się jednak, że powodem wyjątkowości Szlaku Pięciu Jezior jest ciągle zmieniająca się różnorodność. Idzie się w wielu różnych kierunkach, co daje możliwość podziwiania rozległych widoków na wszystkie, oprócz południową, strony świata. Każde jezioro ma inną barwę, jest inaczej położone, przez co inaczej oświetlone, z odmienną przyrodą. Taki wysokogórski, dobrze zaprojektowany roller coaster w jednym z najlepszych parków rozrywki na świecie – co chwilę nowe emocje. Co więcej, ja niestety co prawda nie doświadczyłem spotkań z przedstawicielami tutejszej wysokogórskiej fauny, ale czytałem, że nie jest to trudne. Tak wiele atrakcji i to w ciągu zaledwie kilku godzin – takie trekkingi mógłbym robić codziennie. Na koniec jeszcze wrzucam kilka zdjęć (poniżej) i jeśli dotarliście do końca to dziękuję Wam za uwagę! Mam nadzieję, że ktoś się zainspiruję. Ciao!

Możesz również cieszyć się:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *